Ta siła fatalna...
Dwie najważniejsze prapremiery rozpoczętego sezonu teatralnego. Dwa przedstawienia romantyczne, których teksty powstały w sto lat po wygaśnięciu romantyzmu jako prądu literackiego. Pierwsze z nich, to "Kroniki królewskie" - adaptacja fragmentów "Zygmunta Augusta", "Kazimierza Jagiellończyka", "Jadwigi" i "Kazimierza Wielkiego" Wyspiańskiego, dokonana przez Ludwika René w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Drugie, to prapremiera sztuki Ernesta Brylla "Rzecz listopadowa" w Teatrze Polskim we Wrocławiu, w inscenizacji Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego. Jeszcze raz okazało się, że romantyzm - dodajmy od razu: polski romantyzm - jest w naszym teatrze wciąż zjawiskiem najpotężniejszym, najbardziej znaczącym, jest niemalże synonimem dążenia tego teatru do wielkości i własnego wyrazu. Od czasu dwudziestolecia międzywojennego, kiedy z konieczności królował na scenach mieszczański teatr komercjalny i kiedy to najwięksi twórcy właśnie w inscenizacjach romantycznych szukali narodowej tradycji i jednocześnie prawdziwych wartości dwudziestowiecznego teatru - nic się nie zmieniło. Teatr swoją chwalę znajduje w romantyzmie. Co więcej, o sprawach współczesnych, o Polsce,o naszej historii mówi się językiem dramaturgii romantycznej.
René , budując jak mozaikę z ułamków dramatów i poetyckiego rapsodu swoje "Kroniki królewskie", dokonał rzeczy niezwykłej. Stworzył nowy dramat Wyspiańskiego, sztukę o konsekwentnej wymowie historiozoficznej, jakiej sam Wyspiański nigdy nie napisał. Oczywiście, taka układanka nie mogła przemienić się w autentyczny dramat. Znalazła się w niej i próba szekspirowskiego niemal spojrzenia na naszą historię poprzez ukazanie, prawdziwe i okrutne, walki politycznej w "Kazimierzu Jagiellończyku". Znalazła się też wielka metafora finału, opartego na "Kazimierzu Wielkim". Finału, w którym zamyka się podsumowanie gorzkiego losu, który zgotowała polskiemu narodowi przemiana państwowego i narodowego myślenia politycznego Piastów, w walkę interesów wielkiej europejskiej dynastii Jagiellonów i rozrośniętych w potęgę możnowładców obu skonfederowanych państw - Polski i Litwy. Ale choć René nie napisał za Wyspiańskiego prawdziwych "Kronik" historii Polski, to przecież zrobił świetne przedstawienie. Całą scenę zamyka ogromna, rozbudowana aż po paludyment, brama z Wawelu. Ciężka, jak gdyby ona sama i zdobiące ją królewskie herby były odlane z prawdziwego brązu. Kiedy się otwiera - jest poza nią już tylko przestrzeń przecięta podestem i horyzont, na którym zjawia się - wyświetlona, raz gotycka, raz renesansowa architektonika Wawelu, albo drzewa z radziwiłłowskiego parku. Zjawia się też, jak memento - Kazimierz Wielki, niesamowity witraż Wyspiańskiego. Wymalowana przez niego postać wielkiego króla, która jest i symbolem potęgi, i rozpadającym się trupem, wydobytym z sarkofagu przez archeologów. W tych wspaniałych dekoracjach Kosińskiego,René znakomicie prowadzi, pięknie przez Ali Bunscha ubranych, aktorów. Buduje z ułamków dialogu sceny znaczące i układające się w logiczną całość, stanowiącą jak najbardziej współczesne spojrzenie na polską historię. Ukazuje wewnętrzne sprzeczności narodu, które w momencie osiągnięcia szczytu potęgi zgotowały mu najgorszą klęskę. Nie jest to spektakl "aktorski", poza znakomitym Gogolewskim, który potrafił pokazać bardzo złożoną postać Zygmunta Augusta, dysponując bardzo nierównym, czasem wręcz kalekim, tekstem; pozostali wykonawcy na ogół dobrze zagrali tak trudne do odtworzenia ułamki ról - postaci, które pojawiają się i nikną, żeby właściwej mocy nabrać w scenach zbiorowych. Sceny zbiorowe, a przede wszystkim finał, zbudowany na fragmentach rapsodu "Kazimierz Wielki", to największe osiągnięcie René . Kiedy przedstawienie zaczyna już po trosze nużyć, kiedy sentymentalizm i retoryka "Zygmunta Augusta" i "Jadwigi" zaczyna brać górę nad ogólną kompozycją "Kronik", nagle wszystko się zmienia. Królewskie figury zastygają na górnym podeście, jak święci na ołtarzu albo kukły w szopce, a całą scenę zapełnia szary tłum. To najważniejsza scena w przedstawieniu. Scena sporu o Romantyzm i o Historię. Jej tekst napisał 68 lat temu Wyspiański, ale odczytał ją i zamienił w teatr współczesny reżyser. Miota się szary tłum zjadaczy chleba, smagany słowami Wieszcza, który chce ich w anioły przerobić. Pada pod salwami plutonów egzekucyjnych i idzie naprzód, potykając się o groby i roztrzaskane pomniki dawnej świetności, która nie była jego świetnością, tylko świetnością tych, co wciąż tak wspaniale świecą na górnym pomoście, a którzy dawno się w proch rozsypali. René zainscenizował wspaniale wielkie zmaganie się Wyspiańskiego z romantyzmem. Tę tragiczną walkę największego odkrywcy naszego romantyzmu i jego bezkompromisowego krytyka, który sam przecież ani w teatrze, ani w poezji nie umiał prawie zupełnie mówić innym językiem niż ten zapożyczony od romantyków. Zainscenizował i pokazał jeszcze coś więcej. Pokazał w teatrze spór o historię polskiego narodu. A właściwie zapytanie o wnioski, jakie trzeba z niej wyciągnąć. Jak przemienić na nową wartość całą tę ogromną, wiekową mieszaninę wielkości i podłości, szlachetności i zdrady, cały ten niesamowity bagaż krwi i cierpienia, który nie mógł i nie powinien był pójść na marne.
Przedstawienie "Rzeczy listopadowej" Brylla we Wrocławiu jest pod wielu względami bardzo podobne do inscenizacji "Kronik królewskich" w Warszawie. Mimo, że styl obu spektakli jest różny. Mimo że tekst "Rzeczy listopadowej" napisany został w tym roku, a nie na przełomie XIX i XX wieku. I jedno i drugie przedstawienie to inscenizacja romantyczna. Jedno i drugie to bardzo ważny etap w historii romantyzmu na naszej scenie. Obydwu patronuje wielki, inspirujący i ironiczny zarazem Leon Schiller... Skuszanka i Krasowski wyciągnęli jak najdalej idące wnioski z tego, że sztuka Brylla jest w całości pastiszem dramatu i wiersza romantycznego. Że są w niej cytaty, nawiązania i zapożyczenia od Słowackiego i Mickiewicza, że zarówno proza, jak i rymowany dziesięcio-, jedenasto- i trzynastozgłoskowiec dialogów tej sztuki brzmi dzisiaj w uszach podobnie do języka dramaturgii z polowy XIX wieku. Że, przede wszystkim, całe te "narodowe zaduszki" i "salon warszawski" w wieżowcu koło pomnika Nike, to wyraźna próba napisania współczesnego dramatu romantycznego. Romantycznego nie tylko w swojej formie językowej. Pierwsza część przedstawienia dzieje się na pustej, ogromnej, największej zresztą w Polsce scenie. Na tle horyzontu - najbardziej typowe akcesoria inscenizacji romantycznej z lat trzydziestych - płacząca wierzba, krzyż i groby z zaduszkowymi lampkami. Scena chwilami jest zupełnie prawie ciemna, tak że widać tylko wierzbę, krzyż i lampki nagrobne. Do tego polonez fis-moll Chopina. Celowo nagromadzone najlepiej znane i najbardziej stereotypowe symbole polskiego teatru czy Polski w ogóle. Tylko kostiumy są współczesne. Ale współczesne w sposób bardzo szczególny. Wszystkie postacie, z wyjątkiem zwiedzającego Warszawę Anglika, wyglądają jak ludzie, którzy przed chwilą wyszli ze zburzonego przez bombę domu. Są obsypani białoszarym pyłem. I noszą ten pył na ramionach i plecach, jak jakiś wielki ciężar, jak wspólny los i wspólny mundur, którego nie można się pozbyć i który jest zarazem powodem do dumy. Wśród tych grobów i lampek plącze się obwieszony aparatami fotograficznymi zagraniczny reporter - Anglik, który nic z tego wszystkiego nie rozumie. Stanowi, on spiritus movens całej sztuki, ale nie on będzie główną postacią spektaklu. Skuszanka i Krasowski potraktowali zresztą bardzo swobodnie tekst Brylla. Nie starali się obudowywać realiami, ani na silę dramatyzować wątłej teatralnie akcji. Wprost przeciwnie, zrezygnowali z niektórych partii sztuki, zastępując je wierszami Brylla z jego ostatnich tomów poezji. Odrzucili całkowicie wszelkie konwencje gry, opartej na wzajemnym kontakcie albo na konfliktach pomiędzy postaciami. Cały spektakl, to w istocie jakby wielka estrada poetycka. Wspaniały popis inscenizacji i prowadzenia aktorskiego zespołu. Ciągłe zmiany sytuacji, planów, układów scenicznych, ciągle zmiany w sposobie podawania wiersza, prowadzenia dialogów. Zbiorowe recytacje, duety, monologi. Wszystko to wciąż się zmienia, idzie naprzód, ogarnia całą scenę, ani na chwilę nie pozwala się zatrzymać niezwykle szybkiemu tokowi widowiska, w którym przecież normalnej akcji dramatycznej właściwie nie ma... Widać w tym naprawdę nieprzeciętne wirtuozostwo inscenizacyjne, niesamowitą wprost umiejętność i doskonałą precyzję w budowaniu kompozycji czysto teatralnej. W tworzeniu dzieła scenicznego, dla którego tekst literacki jest tworzywem, a nie gotowym i skończonym utworem, oczekującym tylko kolejnego, możliwie wiernego skopiowania. Zresztą "Rzecz listopadowa" zagrana zostanie w tym sezonie w wielu teatrach i możliwości porównań będą bardzo duże. Mistrzostwo, inscenizacyjne Krasowskich widać wyraźnie i w drugiej części przedstawienia. Scenografia Krystyny Zachwatowicz jest tu jeszcze bardziej prosta. Nie ma już wierzby i grobów. Nad pustą sceną wypełnia tylko horyzont wyświetlona panorama warszawskiego placu Teatralnego. Ale postacie dramatu nadal noszą na ramionach ciężki, białoszary pył. I ten pył nie opada z nich, mimo że cały czas tańczą na przemian w rytmie hully-gully, krakowiaka i twista... Cała ta część przedstawienia to naprawdę popis nie tylko inwencji i reżyserskiego rzemiosła inscenizatorów. ale także wielkiej sprawności całego zespołu aktorskiego. Aktorzy dają sobie tutaj wspaniale radę z niezwykle trudną kompozycją dialogu, recytacji, ruchu scenicznego i tańca. Tworzy się niemal jakaś nowa jakość teatralna. Przykład spektaklu, w którym naprawdę wszystkie elementy inscenizacji: słowo, dźwięk, światło i ruch stają się rzeczywiście równouprawnione i równie znaczące. To na pewno wielkie osiągnięcie, bardzo znamienny fakt, stanowiący udokumentowanie konsekwentnie realizowanej przez Skuszankę i Krasowskiego od czasów Nowej Huty własnej koncepcji współczesnego widowiska teatralnego.
Ale przecież "Rzecz listopadowa" to nie tylko inscenizacja. Sztuka ta zyskała sobie rozgłos zaraz po wydrukowaniu. I grać ją będą wszystkie prawie czołowe sceny w kraju. Nic w tym chyba dziwnego. Jest ona jedną z niewielu, a w ostatnim czasie chyba jedyną, polską sztuką, która mówi coś o współczesnej Polsce. Jej jedyna i zasadnicza treść, to Polska, to sprawy kraju, w którym żyjemy. I nie są to też sprawy powszednie, miałkie, zwyczajne. O tym nie raz już pisano i pisze się. Bryll w "Rzeczy listopadowej" chce mówić o problemach najbardziej zasadniczych. Przede wszystkim o głównych stereotypach myślenia i odczuwania, które decydują o postawie współczesnego Polaka. Czy jest to więc próba jakiegoś pełnego, ogólnego podsumowania czy choćby zasygnalizowania całości problematyki myśli i uczuć polskiego narodu w roku 1968? Na pewno nie. Przede wszystkim bardziej niż o myśli, chodzi tu o uczucia. Spod przejmującej kompozycji teatralnej Krasowskich, spod wirtuozowskiego wiersza Brylla z trudem dokopywać się można do wyraźnie sformułowanych tez. Jest to, ogólnie rzecz biorąc, nie tylko poetycki, ale wierszowany obraz współczesnych Polaków. Obraz w stylu romantycznym. A więc obraz ambiwalentny. Słodki i gorzki. Ludzie na nim są różni. Jedni budują ten kraj, drudzy starają się zrobić karierę, inni snobują się i starają się podlizać włóczącemu się po Polsce z kamerą Anglikowi. Jeszcze inni potrafią znaleźć w przeszłości, w grobach i kanałach, w obciążającym ich pyle z gruzów powód nie tylko do dumy, ale i do zbudowania na tym kapitale cierpienia i najcięższej próby nowych wartości,które powinny coś znaczyć na dzisiaj. Jak każdy dramat romantyczny czy pseudo romantyczny, "Rzecz listopadowa" jest nie tylko utworem ambiwalentnym, jest też sztuką patetyczną i ironiczną zarazem. Dlatego sporo w niej prześmiewania się z wielkich i małych narodowych wad - od pociągu do butelki i tromtadracji aż po indywidualizm i sobkostwo prowadzące do zdrady. Obok tego zasadniczy. patetyczny ton sztuki, to pochwała narodu, I który potrafił przetrwać najcięższą próbę. I który potrafi żyć na swojej "płaskiej" i szarej ziemi, na grobach, i umie odbudować miasta, po których pozostały tylko kanały i gruz na ramionach tych co ocaleli. W całym tym romantyzmie, w tym celowym, podjętym przez Brylla zamierzeniu dotarcia do podstaw polskiego, narodowego odczuwania kryje się jednocześnie i słabość jego sztuki. Jej jakieś kordianowe wahanie. Jest ona na pewno zaangażowana. Jest w niej dużo goryczy i dużo autentycznych współczesnych obserwacji i niemalże aforystycznych sformułowań. A przecież w istocie całość pozostaje zagmatwana. Kierunki ataku i przedmioty afirmacji pozostają do końca niezupełnie określone. Jest też w niej - typowe w rzeczywistości dla starego neoromantyzmu - zmaganie się z samym romantyzmem i jednocześnie pełna wewnętrznej słabości niemożność wyzwolenia się spod jego wpływu. Jest też, wbrew własnym słowom autora, przesadna, dziewiętnastowieczna, polska wiara w moc słowa. I są anachroniczne spory o "rządy dusz",toczone przez Poetów. W gruncie rzeczy nie jesteśmy tu daleko od Wyspiańskiego. Minęło siedemdziesiąt lat i spektakl René, zbudowany w całości na tekstach z XIX wieku, okazuje się niemal równie współczesny, i mówi nie mniej o samym stosunku do szeroko rozumianej romantycznej tradycji niż sztuka napisana w roku 1968. To zarazem, dowód siły dzisiejszego teatru i umiejętności inscenizacyjnej René, jak i znak zapytania, postawiony przed współczesną dramaturgią. Czy nie stać jej jeszcze na ostateczny rozrachunek z wielką tradycją romantyczną? Czy jest ta tradycja wciąż nie tylko największym naszym skarbem, ale i siłą fatalną, ciążącą nad polskim dramatem, który o sprawach wielkich chce czy musi wciąż mówić językiem sprzed stu lat?